Każdy rok akademicki ma swoje charakterystyczne, stałe
punkty programowe. Jednym z nich jest rekrutacja na studia. W ciągu kilku lat
mojej pracy, każdego roku jestem bardziej lub mniej ale zawsze, w jakimś stopniu
zaangażowana w ten ciekawy proces. Często jest tak, że zapamiętuje te dzieci które przychodzą wpisać się na studia
a po latach, gdy są już po obronach, z tytułem, często wspominam ich pierwszą
wizytę. Ale nie o wspomnieniach dziś.
Chciałam przekazać moje spostrzeżenia towarzyszące immatrykulacji. Po pierwsze,
niestety wcale nie mało jest osób w
pełni świadomych sytuacji – wypełniają
pola, podpisują się ale co to oznacza dla nich w praktyce to nie wiedzą – ktoś
kazał przyjść wpisać się na studia to przyszli, podpisali co im kazano i tyle. Tłumaczę,
przekazuję informacje i co?…widzę, że nie rozumie, co gorsze zrozumieć nie chce.
Myślami na wakacjach, z pewnością gdzie indziej niż tu. Jakieś towarzyszące
mojemu monologowi zdawkowe „acha, acha” wcale nie wskazuje na próbę zrozumienia
lub chociażby przyjęcia do wiadomości informacji. To „acha” to jakby „no dobra,
kończ babo”, niczym cierpienie i wołanie o pomoc „ratunku!!!”. Ja rozumiem wrażenia, jakiś pierwszy,
niepewny, krok w dorosłe życie ale posłuchać warto, nawet gdy baba odklepuje
formułkę. Znienawidzoną przez wszystkie baby grupą kandydatów są tzw. duety czyli
kandydat/ka z rodzicem (lub rodzicami ekhem!). Cóż….jeśli chodzi o takie
sytuacje, krew moją burzą momenty, gdy pytam o coś głównego zainteresowanego a
odpowiada rodzic. Myślę sobie „hmm no dobra… jednorazowa wpadka w pakiecie, taki
gratis" i posyłam znaczące, ostrzegawcze spojrzenie i co? Oczywiście to nie wystarcza.
Zadaję następne pytanie, patrzę w młode oczy i co…z boku do moich uszu
docierają słowa rodzica „tak, adres poprawny”. To kto się wpisuje na studia?! Sprzed
kilku lat mam w pamięci sytuację gdy studentka w asyście mamy wpisywała się na
studia. Na moje pytania tylko kiwała twierdząco głową, za to na koniec do akcji
weszła mama ze swoją kwestią „córeczko, chciałaś jeszcze zapytać co z
akademikiem?” „córeczko, chciałaś wiedzieć jeszcze na jakie zajęcia będziesz
chodzić”. Apeluję, proszę, błagam – rodzice! Uwierzcie w możliwości swoich
dzieci. Nie gryziemy, krzywdy nie robimy, Wasze dzieci przeżyją, świetnie sobie
radzą! Na koniec jeszcze małe spostrzeżenie,
które teraz, po latach już mnie tak
bardzo nie dziwi ale wciąż zastanawia…dlaczego rodzice dają swoim pociechom swoje
imiona ? W głównej mierze sytuacja ta dotyczy imion męskich - przykładowo Radomir syn
Radomira, Marek syn Marka. Gdyby ktoś znał jakieś sensowne wytłumaczenie to
bardzo proszę o komentarz.