czwartek, 3 października 2013

O rekrutacji na studia słów kilka

Każdy rok akademicki ma swoje charakterystyczne, stałe punkty programowe. Jednym z nich jest rekrutacja na studia. W ciągu kilku lat mojej pracy, każdego roku jestem bardziej lub mniej ale zawsze, w jakimś stopniu zaangażowana w ten ciekawy proces. Często jest tak, że zapamiętuje te  dzieci które przychodzą wpisać się na studia a po latach, gdy są już po obronach, z tytułem, często wspominam ich pierwszą wizytę.  Ale nie o wspomnieniach dziś. Chciałam przekazać moje spostrzeżenia towarzyszące immatrykulacji. Po pierwsze, niestety wcale nie mało jest osób  w pełni świadomych sytuacji  – wypełniają pola, podpisują się ale co to oznacza dla nich w praktyce to nie wiedzą – ktoś kazał przyjść wpisać się na studia to przyszli, podpisali co im kazano i tyle. Tłumaczę, przekazuję informacje i co?…widzę, że nie rozumie, co gorsze zrozumieć nie chce. Myślami na wakacjach, z pewnością gdzie indziej niż tu. Jakieś towarzyszące mojemu monologowi zdawkowe „acha, acha” wcale nie wskazuje na próbę zrozumienia lub chociażby przyjęcia do wiadomości informacji. To „acha” to jakby „no dobra, kończ babo”, niczym cierpienie i wołanie o pomoc „ratunku!!!”.  Ja rozumiem wrażenia, jakiś pierwszy, niepewny, krok w dorosłe życie ale posłuchać warto, nawet gdy baba odklepuje formułkę.  Znienawidzoną przez wszystkie baby grupą kandydatów są tzw. duety czyli kandydat/ka z rodzicem (lub rodzicami ekhem!). Cóż….jeśli chodzi o takie sytuacje, krew moją burzą momenty, gdy pytam o coś głównego zainteresowanego a odpowiada rodzic. Myślę sobie „hmm no dobra… jednorazowa wpadka w pakiecie, taki gratis" i posyłam znaczące, ostrzegawcze spojrzenie i co? Oczywiście to nie wystarcza. Zadaję następne pytanie, patrzę w młode oczy i co…z boku do moich uszu docierają słowa rodzica „tak, adres poprawny”. To kto się wpisuje na studia?! Sprzed kilku lat mam w pamięci sytuację gdy studentka w asyście mamy wpisywała się na studia. Na moje pytania tylko kiwała twierdząco głową, za to na koniec do akcji weszła mama ze swoją kwestią „córeczko, chciałaś jeszcze zapytać co z akademikiem?” „córeczko, chciałaś wiedzieć jeszcze na jakie zajęcia będziesz chodzić”. Apeluję, proszę, błagam – rodzice! Uwierzcie w możliwości swoich dzieci. Nie gryziemy, krzywdy nie robimy, Wasze dzieci przeżyją, świetnie sobie radzą!  Na koniec jeszcze małe spostrzeżenie, które teraz, po latach już  mnie tak bardzo nie dziwi ale wciąż zastanawia…dlaczego rodzice dają swoim pociechom swoje imiona ? W głównej mierze sytuacja ta dotyczy imion męskich - przykładowo Radomir syn Radomira, Marek syn Marka. Gdyby ktoś znał jakieś sensowne wytłumaczenie to bardzo  proszę o komentarz.