Wrzesień, październik, listopad to miesiące w których odbywa
się najwięcej egzaminów dyplomowych, zwłaszcza magisterskich. Studenci nanoszą ostatnie poprawki do pracy,
składają stosowne dokumenty, oczywiście mają wiele pytań – o format zdjęć,
opłatę za wydanie dyplomu, stosowne podania, średnią ze studiów itp. Często
jest tak, że z różnych powodów nie bronią się w wyznaczonym terminie. Setki razy
słyszałam już, jak to zabrakło zaledwie kilku dni, no maksymalnie
tygodnia, do złożenia pracy w
dziekanacie. Jednak gdy ta dramatyczna walka z czasem zostanie przegrana, po dopełnieniu wszystkich
formalności studenci mają przeważnie rok czasu na dokończenie pisania pracy i przystąpienie
do egzaminu. Ale co tam rok gdy im zabrakło zaledwie kilka dni. I co dziwne, te „kilka dni” to w 99 %
przypadków aż 360 dni… ostatnie pięć to panika, nerwy i pytanie przy błagalnym spojrzeniu niczym kota ze Shreka „co
będzie jak spóźnię się ze złożeniem pracy? naprawdę potrzebuję jeszcze tylko
kliku dni”. Ostatecznie w większości
przypadków i oczywiście (bezdyskusyjnie!) dzięki pomocy dobrej woli baby z dziekanatu, udaje się przebrnąć
przez wszystkie formalności. Po egzaminie standardowy scenariusz - euforia,
telefony do znajomych, zdjęcia. Gdy pierwsze emocje związane z nadanym tytułem powoli opadają, z uśmiechem na
twarzy pojawiają się w drzwiach dziekanatu i niech mi drogi czytelnik wierzy,
że zawsze słyszę wtedy „bo ja się właśnie obroniłem….i co teraz?”
– na co ja tradycyjnie i niezmiennie od lat odpowiadam „teraz? teraz już tylko
życie”.