Dobrze pamiętam te czasy, kiedy sama będąc studentką drżałam przed drzwiami dziekanatu.W gorących okresach roku akademickiego kolejka
była tak długa, że stanie nawet 2, 3 godzin nie gwarantowało dostania się do środka. Również bardzo dobrze
pamiętam to lodowate spojrzenie pani R. – pełne gniewu, nienawiści i, cóż trzeba
przyznać to szczerze, mordu. Zdarzało
się, że po 2 godzinach stania w kolejce, gdy od wyczekiwanej wizyty dzieliły mnie tylko 2,3 osoby, ochrypły
ale stanowczy i groźny głos pani R. oznajmiał „Trzynasta! zamknięte!”. Nie było zmiłuj, nic nie pomagało – żadne tłumaczenie
nie było w stanie zmiękczyć stalowego serca pani R. Samo wspomnienie tych
czasów wzbudza wiele emocji ale również teraz, z perspektywy czasu, wiele
uśmiechu (znajomości kolejkowe i komentarze, wymiana ploteczek na temat profesorów – bezcenne!). Takie jest moje pierwsze wspomnienie i
kontakt z babą z dziekanatu. Kiedy
sama zajęłam takie stanowisko wiele razy wspominałam panią R. obawiając się, że
klątwa (tak, tak) dopadnie i mnie. Z
własnego doświadczenia na swój sposób
teraz potrafię nawet wytłumaczyć
zachowanie pani R. (o zgrozo, blisko mi do ideału) i w momentach krytycznych nawet ja, uosobienie
spokoju, mam ochotę wybuchnąć - jednak kołaczące się w głowie słowa „trzynasta!
zamknięte!” dodają kolejną porcję energii. Oczywiście takich R. w zacnym gronie
moich koleżanek po fachu jest więcej. Niedawno miałam niewątpliwą przyjemność poznania
jednej z nich. Otóż, w moje ręce trafiła zagubiona legitymacja studentki innego
wydziału. Jako że, budynek znajduje się niedaleko postanowiłam odnieść
legitymację osobiście a zarazem poznać „koleżankę”. Jakże wielkie było moje
zdziwienie, gdy zapukawszy weszłam do środka (po godzinach przyjęć a jakże) i zdążyłam
powiedzieć jedynie „dzień do..”. Z mojego założenia sympatyczna koleżanka
sympatyczną się nie okazała, obrzuciła mnie srogim spojrzeniem po czym
wycedziła „przerwała mi pani, proszę czekać na zewnątrz!”. No fakt, może młodo
wyglądam ale do cholery, nie wie kim jestem ani w jakiej sprawie przychodzę.
Wrodzony spokój (przekleństwo w zdaniu poprzednim wykorzystuję celowo na podkreślenie
wielkości moje zdziwienia) a zarazem ciekawość dalszych reakcji, podyktowały
wycofanie się i spokojne oczekiwanie aż pani skończy. Po pewnym czasie słyszę „no
słucham panią” – pyta dalej srogi głos. Wyjaśniam więc kim jestem i po co
przychodzę z wizytą… i co się dzieje? Mam wrażenie, że moje słowa są magią,
niczym zaklęcie wywołują na tej kamiennej twarzy uśmiech, zmieniają jej głos na
ciepły i serdeczny – kobieta uśmiecha się i dziękuje za fatygę. Żegnam się i
wychodzę, misja spełniona ale w głowie tylko jedna myśl „co za baba!”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz