sobota, 9 listopada 2013

Egzaminy dyplomowe czyli walka z czasem

Wrzesień, październik, listopad to miesiące w których odbywa się najwięcej egzaminów dyplomowych, zwłaszcza magisterskich. Studenci nanoszą ostatnie poprawki do pracy, składają stosowne dokumenty, oczywiście mają wiele pytań – o format zdjęć, opłatę za wydanie dyplomu, stosowne podania, średnią ze studiów itp. Często jest tak, że z różnych powodów nie bronią się w wyznaczonym terminie. Setki razy słyszałam już, jak to zabrakło zaledwie kilku dni, no maksymalnie tygodnia, do złożenia pracy w dziekanacie. Jednak gdy ta dramatyczna walka z czasem zostanie przegrana, po dopełnieniu wszystkich formalności studenci mają przeważnie rok czasu na dokończenie pisania pracy i przystąpienie do egzaminu. Ale co tam rok gdy im zabrakło zaledwie kilka dni. I co dziwne, te „kilka dni” to w 99 % przypadków aż 360 dni… ostatnie pięć to panika, nerwy i pytanie przy błagalnym spojrzeniu niczym kota ze Shreka „co będzie jak spóźnię się ze złożeniem pracy? naprawdę potrzebuję jeszcze tylko kliku dni”. Ostatecznie w  większości przypadków i oczywiście (bezdyskusyjnie!) dzięki pomocy dobrej woli baby z dziekanatu, udaje się przebrnąć przez wszystkie formalności. Po egzaminie standardowy scenariusz - euforia, telefony do znajomych, zdjęcia.  Gdy  pierwsze emocje związane z  nadanym tytułem powoli opadają, z uśmiechem na twarzy pojawiają się w drzwiach dziekanatu i niech mi drogi czytelnik wierzy, że zawsze słyszę wtedy  „bo ja się właśnie obroniłem….i co teraz?” – na co ja tradycyjnie i niezmiennie od lat odpowiadam „teraz? teraz już tylko życie”.

czwartek, 3 października 2013

O rekrutacji na studia słów kilka

Każdy rok akademicki ma swoje charakterystyczne, stałe punkty programowe. Jednym z nich jest rekrutacja na studia. W ciągu kilku lat mojej pracy, każdego roku jestem bardziej lub mniej ale zawsze, w jakimś stopniu zaangażowana w ten ciekawy proces. Często jest tak, że zapamiętuje te  dzieci które przychodzą wpisać się na studia a po latach, gdy są już po obronach, z tytułem, często wspominam ich pierwszą wizytę.  Ale nie o wspomnieniach dziś. Chciałam przekazać moje spostrzeżenia towarzyszące immatrykulacji. Po pierwsze, niestety wcale nie mało jest osób  w pełni świadomych sytuacji  – wypełniają pola, podpisują się ale co to oznacza dla nich w praktyce to nie wiedzą – ktoś kazał przyjść wpisać się na studia to przyszli, podpisali co im kazano i tyle. Tłumaczę, przekazuję informacje i co?…widzę, że nie rozumie, co gorsze zrozumieć nie chce. Myślami na wakacjach, z pewnością gdzie indziej niż tu. Jakieś towarzyszące mojemu monologowi zdawkowe „acha, acha” wcale nie wskazuje na próbę zrozumienia lub chociażby przyjęcia do wiadomości informacji. To „acha” to jakby „no dobra, kończ babo”, niczym cierpienie i wołanie o pomoc „ratunku!!!”.  Ja rozumiem wrażenia, jakiś pierwszy, niepewny, krok w dorosłe życie ale posłuchać warto, nawet gdy baba odklepuje formułkę.  Znienawidzoną przez wszystkie baby grupą kandydatów są tzw. duety czyli kandydat/ka z rodzicem (lub rodzicami ekhem!). Cóż….jeśli chodzi o takie sytuacje, krew moją burzą momenty, gdy pytam o coś głównego zainteresowanego a odpowiada rodzic. Myślę sobie „hmm no dobra… jednorazowa wpadka w pakiecie, taki gratis" i posyłam znaczące, ostrzegawcze spojrzenie i co? Oczywiście to nie wystarcza. Zadaję następne pytanie, patrzę w młode oczy i co…z boku do moich uszu docierają słowa rodzica „tak, adres poprawny”. To kto się wpisuje na studia?! Sprzed kilku lat mam w pamięci sytuację gdy studentka w asyście mamy wpisywała się na studia. Na moje pytania tylko kiwała twierdząco głową, za to na koniec do akcji weszła mama ze swoją kwestią „córeczko, chciałaś jeszcze zapytać co z akademikiem?” „córeczko, chciałaś wiedzieć jeszcze na jakie zajęcia będziesz chodzić”. Apeluję, proszę, błagam – rodzice! Uwierzcie w możliwości swoich dzieci. Nie gryziemy, krzywdy nie robimy, Wasze dzieci przeżyją, świetnie sobie radzą!  Na koniec jeszcze małe spostrzeżenie, które teraz, po latach już  mnie tak bardzo nie dziwi ale wciąż zastanawia…dlaczego rodzice dają swoim pociechom swoje imiona ? W głównej mierze sytuacja ta dotyczy imion męskich - przykładowo Radomir syn Radomira, Marek syn Marka. Gdyby ktoś znał jakieś sensowne wytłumaczenie to bardzo  proszę o komentarz.      

niedziela, 21 kwietnia 2013

Przychodzi baba do… dziekanatu


Dobrze pamiętam te czasy, kiedy sama będąc studentką drżałam przed drzwiami dziekanatu.W gorących okresach roku akademickiego kolejka była tak długa, że stanie nawet 2, 3 godzin nie gwarantowało  dostania się do środka. Również bardzo dobrze pamiętam to lodowate spojrzenie pani R. – pełne gniewu, nienawiści i, cóż trzeba przyznać  to szczerze,  mordu.  Zdarzało się, że po 2 godzinach stania w kolejce, gdy od wyczekiwanej  wizyty dzieliły mnie tylko 2,3 osoby, ochrypły ale stanowczy i groźny głos pani R. oznajmiał „Trzynasta! zamknięte!”.  Nie było zmiłuj, nic nie pomagało – żadne tłumaczenie nie było w stanie zmiękczyć stalowego serca pani R. Samo wspomnienie tych czasów wzbudza wiele emocji ale również teraz, z perspektywy czasu, wiele uśmiechu (znajomości kolejkowe i komentarze, wymiana ploteczek  na temat  profesorów – bezcenne!).  Takie jest moje pierwsze wspomnienie i kontakt z babą z dziekanatu. Kiedy sama zajęłam takie stanowisko wiele razy wspominałam panią R. obawiając się, że klątwa (tak, tak) dopadnie i mnie.  Z własnego doświadczenia  na swój sposób teraz  potrafię nawet wytłumaczyć zachowanie pani R. (o zgrozo, blisko mi do ideału)  i w momentach krytycznych nawet ja, uosobienie spokoju, mam ochotę  wybuchnąć  - jednak kołaczące się w głowie słowa „trzynasta! zamknięte!” dodają kolejną porcję energii. Oczywiście takich R. w zacnym gronie moich koleżanek po fachu jest więcej. Niedawno miałam niewątpliwą przyjemność poznania jednej z nich. Otóż, w moje ręce trafiła zagubiona legitymacja studentki innego wydziału. Jako że, budynek znajduje się niedaleko postanowiłam odnieść legitymację osobiście a zarazem poznać „koleżankę”. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy zapukawszy weszłam do środka (po godzinach przyjęć a jakże) i zdążyłam powiedzieć jedynie „dzień do..”. Z mojego założenia sympatyczna koleżanka sympatyczną się nie okazała, obrzuciła mnie srogim spojrzeniem po czym wycedziła „przerwała mi pani, proszę czekać na zewnątrz!”. No fakt, może młodo wyglądam ale do cholery, nie wie kim jestem ani w jakiej sprawie przychodzę. Wrodzony spokój (przekleństwo w zdaniu poprzednim wykorzystuję celowo na podkreślenie wielkości moje zdziwienia) a zarazem ciekawość dalszych reakcji, podyktowały wycofanie się i spokojne oczekiwanie aż pani skończy. Po pewnym czasie słyszę „no słucham panią” – pyta dalej srogi głos. Wyjaśniam więc kim jestem i po co przychodzę z wizytą… i co się dzieje? Mam wrażenie, że moje słowa są magią, niczym zaklęcie wywołują na tej kamiennej twarzy uśmiech, zmieniają jej głos na ciepły i serdeczny – kobieta uśmiecha się i dziękuje za fatygę. Żegnam się i wychodzę, misja spełniona ale w głowie tylko jedna myśl „co za baba!”    

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Tzw. dzień wewnętrzny


Przy drzwiach do dziekanatu umieszczona jest zazwyczaj tabliczka z godzinami  przyjmowania studentów. Przeważnie w jeden dzień w ciągu tygodnia dziekanat jest nieczynny lub opisany enigmatycznie jako tzw. dzień wewnętrzny. Co to takiego?  
W opinii większości studentów: baby mają wolne! Zgodnie z tą teorią, tydzień pracy baby z dziekanatu to zaledwie 4 dni w tygodniu. Co więcej, baba nie napracuje się za wiele bo siedzi za biurkiem tylko w godzinach 10-13 po czym bierze torebkę w rękę, odstawia kubeczek  po kawie, maluje usta szminką i kończy pracę. Czy taka praca to nie bajka??  A jakby tak ktoś chciał podać podanie poza godzinami to…o zgrozo! Lepiej nie pukać – baba  nie przyjmie, wredna, złośliwa – do domu jej spieszno.
Powyższy opis nie jest wytworem mojej imaginacji i nie ma w nim odrobiny przesady. Skarbnicą wiedzy w tym jak i w wielu innych przypadkach jest chociażby podróż środkami komunikacji miejskiej. Nie trzeba specjalnego wysiłku żeby wsłuchać się w rozmowy studentów, bo chcąc nie chcąc przynajmniej połowa autobusu jest mocno w to zaangażowana. Pozwala mi to odkryć wiele, skądinąd jakże ciekawych i zaskakujących, szczegółów i  tajników mojej pracy – ale to obszerny materiał na inny, odrębny post.  Wracając do dzisiejszego tematu, pragnę uspokoić i wyjaśnić - dzień wewnętrzny jest dniem pracy jak każdy inny i baba pracuje przez minimum 8 godzin. Czas ten przeznaczony jest na uporządkowanie dziesiątek podań, przygotowanie obron prac magisterskich czy innych tego typu spraw. Dziekanat  w którym ja urzęduje również ma taki dzień, jednak przez większą część roku jest on normalnym dniem przyjęć i sami studenci nie zauważają różnicy. Oczywiście zdarzają się wyjątki, kiedy to studenci  pierwszego (zazwyczaj) roku proszeni o dostarczenie brakującego podania lub dokumentu w ten właśnie dzień  pytają „a to panie będą jutro pracować?”. Początkowo pytanie wywoływało obustronne zdziwienie, jednak teraz, po głębokim wdechu spokojnie wyjaśniam – mimo to ciągle spotykam się z niedowierzającym „achaa”.    

sobota, 9 marca 2013

Wspomnienie dnia wczorajszego czyli baba sentymentalna.


 8 marca to bardzo przyjemny dla mnie, baby z dziekanatu, dzień.  Tak się dziwnie składa, że moi studenci darzą mnie pewnego rodzaju sympatią (tak się przynajmniej babie wydaje) . Bilans giftów kwiatowych wyszedł nieznacznie gorzej w stosunku do zeszłego roku ale i tak nie mam na co narzekać.  Z każdym rokiem studenci mnie zaskakują. Wczoraj zebrałam 19 tulipanów, 2 róże i 2 kwiaty doniczkowe. Wyjdzie na to, że baba chwalipięta i w dodatku ckliwa ( to drugie zupełnie nie pasuje do wizerunku baby) ale to naprawdę miłe. Bardzo lubię stały skład chłopaków z III-go roku, którzy tradycyjnie tego dnia nawiedzają mnie ze szczególnie wyselekcjonowanymi kwiatami doniczkowymi, co wspominają przy każdej następnej wizycie w dziekanacie podkreślając, że te na oknie to od nich. Lubię  tych co wyciągają zza siebie starannie chowanego tulipana, doceniam również tych, którzy nieśmiało pod nosem powiedzą na odchodne po załatwieniu spraw „aaaa no i wszystkiego najlepszego”.Nikt ich do tego nie zmusza ale pamiętają. Dzień  8-go marca każdego roku to naprawdę miły dzień mojej pracy.

sobota, 23 lutego 2013

Baba ma pamięć cz.1


Ileż to razy spotkałam moich studentów poza pracą  - nie do policzenia. Spotkać można ich wszędzie - w sklepach, galeriach, tramwaju, kinie, kawiarni, autobusie, na wycieczce za miastem, zdarzyło się nawet, że na  urlopie zagranicznym.  Idę i patrzę myśląc w duchu „oo Nowak z II-go roku też tu jest” ale sam Nowak jednak udaje, że tak nie jest, że to co widzę nie jest tym co mi się wydaje, że widzę a z pewnością on mnie nie zna. Tak! z pewnością nie widział mnie nigdy – jakbym słyszałam jego przekonywujące myśli. Scenariusz w takich sytuacjach przeważnie jest taki sam - w pierwszej chwili konsternacja, następnie rozbiegane oczy desperacko szukające planu ewakuacji, ostatecznie spuszczony lub zapatrzony w zupełnie innym kierunku wzrok, zdarza się, że i nagłe odbicie z drogi w obawie stawienia czoła..babie z dziekanatu!  Gdybyśmy zastosowali tutaj odpowiedni  nastrojowo podkład muzyczny, z pewnością każdy dostrzegłby podobieństwo do  scenariusza filmu grozy. Na początku mojej pracy takie sytuacje dawały mi  poczucie bycia istotą ze zmodyfikowanym genetycznie ciałem i pozaziemskim wyglądem. Dzisiaj już się nad tym nie zastanawiam ale w takich momentach zdarza mi się zanucić w głowie fragment charakterystycznej  ścieżki dźwiękowej z filmu „Szczęki”.

czwartek, 21 lutego 2013

Baba wita.


Baba z dziekanatu  to typowa baba, jak baba z ZUS-u, baba z urzędu skarbowego, baba z kiosku…Baba to baba. Baba z dziekanatu jest wrogiem, baba rządzi, stroi fochy, baba nie ma racji, baba robi na złość, baba oczywiście jest głupia, baba jest  złem – tyle z teorii, którą każdy zna. Nie mogę doszukać się określenia dla pracownika dziekanatu płci męskiej – bo chociaż rzadko się to zdarza to jednak ma miejsce i z pewnością nie jest on nazywany BABĄ ale zapewne, jak się mogę domyślać, obdarzony jest innym subtelnym przydomkiem. Każda kobieta pracująca w dziekanacie,  przekraczając próg swojego królestwa, nie jest już tą samą panią Jolą, panią Marysią, panią Krysią…aż do wyjścia z pracy pozostaje dla wszystkich swoich studentów Babą. Blog ten powstał z chęci pokazania pracy baby z dziekanatu z zupełnie innej, ludzkiej (a jakże!), strony. Jeśli kogoś to zainteresuje to zapraszam do lektury :)